+4
katewisienka 6 kwietnia 2016 12:07
Zawsze czułam włoską miętę. Ile razy nadarzała się okazja, korzystałam. Tym razem Wizzair wrzucił promocję na loty do Neapolu, szybki wdech- wydech, analiza urlopów i decyzja: lecimy!!! W wielkim skrócie plan zakładał wybrzeże Amalfi na przystawkę i Neapol na deser. Siedem dni w raju. No to w drogę! Zabieram Was do Kampanii.



Zza zakrętu widać Positano. Do centrum będzie z półtora kilometra, ale to ostatnia szansa na parking. Miasteczko będące wizytówką wybrzeża Amalfi nie cierpi na pustki. Samochody parkują wzdłuż barierek długo przed wjazdem do miejscowości, a turyści drepcą gęsiego wąskim poboczem. Jest cudnie! Estetycznie i czyściutko. Bladzi Brytyjczycy i zwiedzający Europę Amerykanie napierając na barierkę punktu widokowego pokrzykują unisono: "Ooooh! what a beautiful country!". W pełnych kwiatów uliczkach unosi się zapach perfum.



Zagadujemy policjantkę o Sentieri Degli Dei. Wskazuje prowadzące w góry schody. Wiele schodów. Kamienne stopnie prowadzą przez las, winnice, potem wąską ścieżyną przez chaszcze. Słonko przygrzewa, widoki jak marzenie, pot spływa po plecach. Jest bosko! Suche trawy tną skórę na nogach. Czytałam relację dziewczyny, która pokonywała Ścieżkę Bogów wiosną. Wtedy trawa była pewnie niska, a spodnie długie. Teraz początkiem października roślinność daje popalić. Wspinaczka zajmuje kilka godzin, ale spokój i cisza, których nie ma tam w dole, cieszą i ładują.





Podobnie jest - o czym przekonamy się w ciągu kolejnych dni- gdy oddalając się od wybrzeża wjedziemy w głąb półwyspu. Wysoko w górach ukryte są maleńkie wioski. Ich mieszkańcy hodują cytryny, a wieczorami spotykają się w trattoriach. Jest spokojnie i sielsko.
Kiedy po Ścieżce Bogów wracamy do Positano witają nas radosne okrzyki z tarasu widokowego: "Oh my God! what a beautiful country!". Wycofujemy się raczkiem. Jeszcze przyjdzie odpowiednia chwila. Któregoś ranka, gdy szczyty gór utoną w gęstych, deszczowych chmurach uznamy, że właśnie nadeszła. Wybierzemy się na spacer krętymi uliczkami i powłóczymy wśród butików oferujących sweterki w cenie dwóch noclegów. Wypijemy macchiato, przysiądziemy na plaży i powzdychamy: co to za piękny to kraj, te Włochy. Ale to dopiero przed nami.





Póki co mknąc serpentynami Amalfitany, zatrzymujemy się w Praiano. Wypatrzyliśmy knajpę z parkingiem. Restaurację Il Brace prowadzi lekko pochmurny Włoch, ale obiad i widoki z tarasu sprawiają, że wybaczamy mu wszystko. Zresztą wioska jest prześliczna. Trochę spacerujemy, a potem wciąż objedzeni jak pytony opuszczamy Praiano. Planujemy postój na plaży za kamiennym wiaduktem w Furore, ale zatrzymuje nas inne miejsce. Kolorowe łódki, kosze na skorupiaki i garstka tubylców. Decyzja- zostajemy. Furore zaliczamy później, a tu zaliczamy sjestę.



Wyruszamy, gdy znów jesteśmy gotowi pokazać się światu. Celem jest Amalfi, które wita nas deja vu z Positano: autokary, zachwyty, stoiska z mydłem, powidłem i... Limoncello. A no właśnie. Chciałam, by rzuciło mnie na kolana. Piją je tu wszyscy. Ale... co zrobić. Duma Kampanii rozczarowała. Ma się nijak do cytrynówki mojej teściowej. Mają tu za to piękną katedrę św. Andrzeja i piazzę pełną knajpek. Z szerokiej plaży schodzą właśnie plażowicze. Jest późne popołudnie, wracają odświeżyć się przed kolacją. Nim wrócą wypachnieni, my z wielką amalfiańską cytryną wrócimy na nasze zadupie.





Sant'Agnello, bo o nim mowa, to niewielkie miasteczko położone 4 km od sławnego, filmowego Sorreneto. Czyli nie takie zaś zadupie. Mieszkamy w hostelu Seven, który mieści się w XIX-wiecznym budynku z tarasem na dachu i patio, pozwalającym zjeść śniadanie pod gołym niebem. Ale najfajniejsze jest sąsiedztwo. Hostel graniczy z kościołem i codziennie o 7:00 kościelne dzwony w naszej łazience obwieszczają nastanie nowego dnia. Buon giorno. Pobudka bez espresso.





Z Sant'Agnello podjeżdżamy jedną stację do Sorrento. Miasto to nie tylko butiki, knajpy i suweniry. To zabytkowe pałace, parki i strome klify, z których rozciąga się widok na Capri oraz całą Zatokę Neapolitańską. Lądujemy tu po południu i chcemy spędzić wieczór. Łazimy wiele godzin, ale najfajniej robi się po zmroku, gdy miasto szykuje się na wieczór. Ludzie wypełzają z bram, na ulicach robi się tłoczno. Otwierają się restauracje, pizzerie i trattorie. Na wysokości nosów unoszą się zapachy pizzy, grillowanych ryb i owoców morza. Długo nie walczymy. Ulegamy grupie kelnerów, którzy dokazują w drzwiach restauracji. Panowie uwijają się jak w ukropie, cały czas żartując i serwując działa sztuki na talerzach. Zwykłe caprese wprawia w konsternację, aż żal naruszyć jego konstrukcję. Nie wspomnę o gnocchi alla sorrentina. Znów mogę tylko powiedzieć - bosko!
To nasze pożegnanie z Półwyspem Sorrento. Spędzamy tu długi wieczór, a potem wracamy do Sant'Agnello. Wino szumi w głowach. Zostałoby się dłużej, gdyby nie poranne dzwony w łazience...





... i Neapol, który już nas nawołuje. I choć wydawało się, że intensywne były te dni z szukaniem parkingów, mnogością miasteczek i kilometrami w nogach, to dopiero Neapol obnaży, jak wakacyjnie spędziliśmy te kilka dni. Było ślicznie, kolorowo, nierzeczywiście (a może nawet nieprawdziwie?), ale klimat jaki lubię poczuję dopiero tam. W porąbanym Neapolu.


Dodaj Komentarz